Trzecia w dorobku Amerykanki płyta pokazuje, że i w granicach mainstreamu można wykreować ponadczasowe brzmienie. Od początku kariery towarzyszy jej producent i instrumentalista Finneas O’Connell i znów możemy mówić o dźwiękowym majstersztyku.
Na każdą z piosenek miał pomysł i choć za każdym razem mamy do czynienia z nieco inną konwencją, to w całości albumu słucha się doskonale. Utwory są dość stonowane, można nawet stwierdzić, że – co w przypadku Billie Eilish, wydaje się wręcz niemożliwe – wyciszone i melancholijne. Pod tym względem podąża za inną współczesną ikoną – Laną del Rey.
Z drugiej strony wokalistka nie zapomina o skierowanych do masowego odbiorcy tanecznych kawałkach, opartych na elektronicznych bitach zaczerpniętych z rave’u i electropopu czy wręcz o rockowych numerach przywołujących Alanis Morissette. W tym roku swoje albumy wydały również Beyonce oraz Taylor Swift. Doprawdy trudno wskazać, która z nich zgarnie więcej nagród Grammy, ale płyta Billie Eilish podoba mi się najbardziej.
Universal Music