Zapewne istnieją jakieś dokładne statystyki, które kompozycje nieobecnych już gigantów jazzu są najczęściej grywane przez kolejne generacje. Nawet jeśli w takim rankingu Thelonious Monk nie będzie najpierwszy, choć wydaje się że tak, to na pewno będzie w jego najściślejszej czołówce.
W obszernej Monkowskiej biografii Robina Kelleya można znaleźć świadectwa, że prywatnie potrafił zagrać na fortepianie najtrudniejsze technicznie fragmenty klasycznych kompozycji. Natomiast gdy interpretował utwory własne i jazzowe standardy, jego gra była oszczędna i dość abstrakcyjna, a złośliwi powiedzieliby, że nawet nieporadna.
Filozofia artyzmu Monka była bowiem oparta na maksymie, by grać tylko nuty istotne, a w tym był mistrzem. I gdy tak wsłuchać się w tematy napisane przez Monka, a nawet improwizacje, to każda nuta i jej wybrzmienie ma swoją doniosłość. Każdy ich dodatek czy nawet upiększenie wydaje się zbędnym, a jakiekolwiek uszczuplenie estetycznie - rujnującym.
Należy się cieszyć każdym odkrytym (wcześniej nieopublikowanym) nagraniem wielkiego artysty, gdzie selekcjonującym kryterium powinna być techniczna jakość materiału na tyle dobra, aby mieć akceptowalną przyjemność z odsłuchu.
Koncert kwartetu Monka, zorganizowany przez nieletniego (!) zapaleńca, miał miejsce w sali gimnazjum w kalifornijskim Palo Alto w 1968 r. Materiał pochodzi z okresu, gdy Thelonious Monk niewiele już komponował, a mówiąc wprost – zarabiał graniem swojej niepowtarzalnej, wcześniej napisanej muzyki.
Kończył się kontrakt z wydawnictwem Columbia, nadchodziła era jazz-rocka, a on nie widział możliwości wpasowania progresji swoich akordów do tej nowej formuły. Robił więc nadal swoje i po swojemu. Na szczęście miał doskonałych kompanów znakomicie czujących ducha jego twórczości.
Na saksofonie tenorowym grał wieloletni partner Charlie Rouse, na kontrabasie młodszy Larry Gales, a na perkusji doświadczony Ben Riley. Ten skład kończył właśnie tourne i muzykowało się im znakomicie.
Miarą wielkości zespołu jazzowego jest umiejętność przedstawienia nawet ogranego repertuaru w sposób świeży i niebanalny; z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Gdy porównamy wcześniejsze i nieliczne późniejsze wykonania kwartetu Theloniousa Monk, słychać to ewidentnie.
Koncert otworzyła w melancholijnym tonie kompozycja "Ruby, My Dear", którą zaskakująco ożywiła solowa partia fortepianu. Temat "Well, You Needn’t" został podany w pełnym rozswingowaniu i w niemal tanecznym układzie, okraszony potoczystym solo lidera. Jakby tego było mało, Gales wykonał swą partię smyczkiem na kontrabasie, nucąc przy tym w dwugłosie, a wykonanie utworu przypieczętował ognisty popis perkusyjny Rileya.
Intonując na klawiaturze solo standard "Don’t Blame Me", Thelonious Monk przeniósł elegancko słuchaczy w romantyczny klimat. Nikt by się nie domyślał, że melancholijnej kompozycji "Blue Monk" mistrz nada formę żwawego boogie, pełnego dowcipnych zwrotów. Rześko i zwięźle kwartet przedstawił utwór "Epistrophy", a koncert zamknął sam mistrz krótką prezentacją tematu "I Love You Sweetheart of All My Dreams".
Nagranie zostało sprawnie dokonane przez młodego entuzjastę, a nie przez profesjonalistę (podobno za 500 $). Silnie została zaakcentowana linia basu, gdy fortepian brzmiał trochę za cicho. Jednakże nie doświadczamy właściwie żadnego poważnego dyskomfortu w odsłuchu, jak na nagranie koncertowe sprzed ponad pół wieku.
Z dokumentu bije niezmienna wielkość Monka, prawda wydarzenia i towarzysząca mu aura, a to rekompensuje z nawiązką wszelkie techniczne niedostatki. LP prezentuje się efektowniej niż CD.
MPULSE!/UNIVERSAL