Niniejsza propozycja różni się jednakże od wielu innych tym, że oprócz niekwestionowanej świeżości i lekkości w podejściu do jazz-rockowej materii, wnosi wiele absolutnie oryginalnych rozwiązań aranżacyjnych. We współczesnym jazzie, pełnym powielania i naśladownictwa, stanowi to prawdziwą rzadkość.
Kim więc jest niemiecki klawiaturzysta średniego pokolenia, który jest postacią znaną i cenioną wśród muzyków, natomiast nie cieszy się szeroką popularnością wśród fanów. Woeste mieszka na stałe w Paryżu i działa głównie na francuskiej scenie. W dorobku posiada wprawdzie tylko cztery tytuły autorskie, lecz lista muzyków europejskich, jak i tych zza Oceanu, z którymi współpracował, jest iście imponująca.
Frank Woeste nie jest wirtuozem fortepianu (ani często wykorzystywanych elektrycznych klawiatur), natomiast wypracował dość minimalistyczny styl wypowiedzi i skutecznie wyraża nim swe oryginalne pomysły. W młodości próbował gry na różnych instrumentach, co obecnie ułatwia mu myślenie o budowaniu harmonii przez całą orkiestrę, a nie tylko przez niego jako solisty.
Najnowszy album "Pocket Rhapsody" składa się z dziesięciu utworów o bardzo szerokim spektrum stylistycznym; to znakomity przykład projektu autorskiego. Do nagrania Woeste zaprosił znanych amerykańskich muzyków: gitarzystę Bena Mondera i perkusistę Justina Browna. Gościnnie wystąpili też: ujmująca krystalicznie czystym głosem wokalistka Youn Sun Nah, arabsko zawodzący trębacz Ibrahim Maalouf, klasyczna skrzypaczka Sarah Nemtanu i wiolonczelista Gregoire Korniluk.
Frank Woeste wystąpił nie tylko w roli kompozytora, aranżera i producenta płyty, ale też w roli głównego nagrywającego i miksującego inżyniera. Może to jest właśnie metoda, aby artysta mógł uzyskać taki efekt, jaki powstaje w jego wyobraźni; wielu muzyków tego robić nie potrafi, a lubi wymagać. Nagrań dokonywano w różnych studiach, a scalenie wszystkich materiałów wyszło bezbłędnie.
Nietuzinkowe zdolności Woeste jako muzyka ujawniają się w wysmakowanych orkiestracjach dla tych niekonwencjonalnych składów, a wielobarwny efekt finalny trudno wprost sklasyfikować. Jest to coś znacznie więcej niż jazz-rock czy nu-jazz, z którym jesteśmy już osłuchani.
Różnorodne formy zaprezentowanych utworów nie są żadnym odświeżaniem dobrze znanych pomysłów, a ilość pełnych wyobraźni rozwiązań aranżacyjnych można porównywać z niektórymi jazz- -rockowymi dokonaniami Chicka Corei czy Herbiego Hancocka. Trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że Woeste nie podąża śladem żadnego z nich, a proponuje absolutnie własne i nowoczesne podejście w tej materii.
Album otwiera "Terlingua" oparta na ostinato kilku akordów prowadzonych przez trzy klawiatury na różnych poziomach; na tym tle układane niespiesznie, perliste nuty z fortepianu akustycznego pięknie kontrastują z podkładem. "Moving Light" jest owiany elementami orientalnymi, co szczególnie podkreśla partia tęsknej trąbki. W podobnym nastroju rozpoczyna się "The Star Gazer", z koronkową partią wokalną prowadzoną delikatnym mezzo-sopranem przez Nah; wokalistka często zadziwia fantastycznym wyczuciem frazy i tu nie jest inaczej. Jak echo jej głosu pobrzmiewają melancholijnie skrzypce i wiolonczela, a ożywiają formę instrumenty klawiszowe.
W "Buzz Addict" Frank Woeste powraca do pełnej niepokoju struktury ostinatowej z syntezatora, utrzymanej niezmiennie podczas partii improwizowanej perkusji i fortepianu. Gitarowa introdukcja "Iterlude" przechodzi gładko w temat tytułowy prowadzony z wolna przez smyczki; sola fortepianu a potem gitary odmieniają atmosferę, którą wycisza na koniec krystaliczny pasaż fortepianu.
W tonie romantycznej kameralistyki smyczki otwierają kompozycję "Nouakchott", lecz wraz z pojawieniem się asymetrycznego metrum rzewne zawodzenie trąbki przenosi akcję na Bliski Wschód. Utwór zamyka heavy-metalowa partia gitary; brzmi to niewiarygodnie w opisie, ale te wszystkie elementy są spójne. Łagodzi atmosferę ulotny "Mirage", a zamykająca album w kameralnym nastroju "Melancholia" z romantycznymi cygańskimi odniesieniami wydaje się czynić zadość wszelkim wcześniejszym zawirowaniom.
ACT/GIGI